Dobrze jest poczuć chemię do nauki. A jeszcze lepiej: chemię do chemii. Ale uwaga – może Was to spotkać, gdziekolwiek jesteście. Życzymy zaskakującej lektury.
NAUKA | MOJA PASJA
Nauka – według definicji ze Słownika Języka Polskiego to ogół wiedzy ludzkiej ułożonej w system zagadnień, ale także zespół poglądów stanowiących usystematyzowaną całość i wchodzących w skład określonej dyscypliny badawczej.
Nauka to także czynność: uczenie się czegoś lub uczenie kogoś.
Zapraszamy do lektury cyklu Nauka | Moja Pasja, w którym nasi badacze prezentują, nad czym pracują oraz pokazują, że nauka i proces badawczy mogą wciągnąć na dobre.
prof. dr hab. inż. JAROSŁAW POLAŃSKI
Instytut Chemii
fot. M. Kłoskowicz
Wybieram chemię
Nauka – to ciekawość. Widząc drzewo, fizyk zapyta, ile ono waży, chemik – czy można je przerobić na biopaliwo. Biolog zainteresuje się kształtem korony i liści w kontekście genomu. Humanistę zainteresuje, czy aby nie jest to lipa, pod którą siedział Kochanowski. Przyroda zazdrośnie strzeże tajemnic. Odpowiedzi na te pytania nie są proste. Stawianie hipotez jest fascynującą zabawą, zawsze obarczoną ryzykiem. Chemik postawić może hipotezę, że z celulozy drewna otrzymać można etanol. Wreszcie testujemy hipotezę w laboratorium, potwierdzając ją lub falsyfikując. To trochę uproszczony obraz namalowany przez filozofię nauki. Okazuje się, że wiele odkryć w naukach ścisłych jest zupełnie przypadkowych czy opartych na całkiem błędnych założeniach. Jakkolwiek spojrzymy na problem, nie byłoby nauki, gdyby nie ciekawość świata.
Chemia często określana jest nauka naczelną (central science). Wszystko dokoła jest chemią. Drewniane krzesło, na którym siedzę ma strukturę celulozy, z powtarzającym się motywem glukozowego monomeru. Komputer, w którego klawisze uderzam, taktuje sercem krzemowych chipów, a przelewane na papier emocje budzą się pod wpływem flirtujących ze sobą molekuł, bez których człowiek nie może istnieć. To one decydują o uzależnieniach, emocjach czy cyklach prokreacyjnych.
Wydaje się, że chemia jest nauką złożoną. Chemikom udało się otrzymać koło 300 milionów związków chemicznych. To dużo? Skądże. Liczba ta blednie, jeżeli porównać ją do 8 miliardów ludzi na świecie. Łatwo zrozumieć, że opisanie ich interakcji na przykład przez ekonomię jest zagadnieniem znacznie bardziej złożonym. To ekonomia decyduje, czy moja praca ma szansę realizacji w laboratorium. Czy będzie co opisywać. Nie umiemy zapobiegać kryzysom, nie potrafimy sterować gospodarką, mamy kłopoty by wykarmić i napoić prawie ośmiomiliardowy świat. Wprowadzenie nowego leku na rynek to zadanie porównywalne z posadzeniem człowieka na księżycu, problem chemiczny i farmakoekonomiczny o niesłychanej złożoności. Firmy farmaceutyczne, big farma, to giganci, rekiny współczesnej cywilizacji. Narzekamy i zazdrościmy im dochodów. Trzeba jednak pamiętać, że rekiny są niezbędne w ekosystemie. Musimy je pokochać. Bez nich nie byłoby leków.
Skąd moja ciekawość? Stawiam hipotezę, że uwarunkowana została epigenetycznie. Coś tkwiło w genach, deterministycznie warunkując moje zainteresowania. Wiele podchwyciłem z domu mojego dzieciństwa, być może utrwalając to epigenetycznie. Żartuję oczywiście. Rodzice po wojnie przyjechali spod Lwowa do Polski w dzisiejszym kształcie geograficznym. Mieszkałem w Brzegu, Tarnowie, Krakowie, Poznaniu wreszcie w Katowicach, a krótko także w Gliwicach, gdzie studiowałem w Wydziale Chemicznym Politechniki Śląskiej. Chodziłem do czterech szkół podstawowych oraz dwóch liceów. Jedna ze szkół zrobiła na mnie wielkie wrażenie. To Liceum Piecka w Katowicach, gdzie trafiłem przypadkowo do eksperymentalnej klasy matematyczno-fizycznej, tutaj bowiem w jednym z niewielu miejsc w Katowicach można było uczyć języka niemieckiego, którego wcześniej uczyłem się w Poznaniu. Matematyki uczył nas profesor Teodor Paliczka. Był jak Alcybiades żywcem wyjęty z powieści Niziurskiego. Nauczyłem się tu nie tylko matematyki, lecz także jak wyglądać może pełna frajdy alcybiadesowa dydaktyka dryfu. Pamiętaj, more fun, głosi amerykańska wskazówka dla nauczyciela. Nie przynudzaj. Ta szkoła była dla mnie pierwszym poważniejszym wyzwaniem. Szkolna matematyka okazała się bardziej rozległa niż ta wykładana później na studiach. Wystarczyła mi także dla mojej aktywności naukowej na pograniczu chemii i matematyki. Nasza klasa była pełna egzotycznych osobowości. Tu poznałem na przykład Ryśka Rudnickiego, wybitnego matematyka od zawsze, przez pewien czas profesora naszego Wydziału, a obecnie profesora Instytutu Matematycznego PAN.
Moją ciekawość podsycały książki. Mieszkania rodziców przypominały bardziej bibliotekę niż lokal w szarym blokowisku. Bezdebitowe książki kusiły polityczną niepoprawnością. Paryska Kultura, Tyrmand, Wierzyński, Kołakowski. Wciągnąłem się w lekturę. Fascynowała mnie beletrystyka, Balzak, Tomasz Mann czy pisarze amerykańscy, psychologia i filozofia. Wszystko budziło moją ciekawość. Gdzieś natknąłem się na popularnonaukowe książki o budowie materii. Stad już niedaleko do chemii. Nie mogę zapomnieć o moich domowych eksperymentach, w których elektrolitycznie wygenerowałem odór wyjątkowej obrzydliwości. Ciekawe, że taka egzotyka nie zniechęciła mnie do chemii.
Ojciec był językoznawcą, wykładał w UŚ w Katowicach, UJ w Krakowie, UAM w Poznaniu, często także w Yale w New Haven, USA. Dom zawsze pełen był ludzi nauki „z kraju i ze świata”. Byli jak kolorowe ptaki na tle szarzyzny PRL-u. Przez kilka lat mieszkaliśmy w akademiku, ekosystemie bliskim nauce. Pierwszy raz byłem w krakowskim Żaczku jeszcze w czasach przedszkolnych. Do dzisiaj pamiętam waleta śpiącego w pawlaczu. Długo nie mogłem zrozumieć, czemu w naszym domowym pawlaczu nie mamy waleta. Może wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nauka to perspektywa ciekawa i pełna fascynacji. Misja, modne hasło, w chemii już dawno została napisana. Żywi, leczy, ubiera, buduje. Dla mnie ten wymiar przydatności chemii zawsze był istotny.
Przyzwyczajenie do życia w ruchu i zmian zdominowało moje doświadczenia zawodowe, zapełniane coraz to nowymi obszarami, którym nie mogłem się oprzeć. Zaczynałem od chemii krzemianów, badając dewitryfikację izolacyjnych włókien szklanych i bazaltowych najpierw jako student na politechnice a następnie już w ośrodku R&D w Katowicach a później w Poznaniu. Od 1985 roku pracuję w Uniwersytecie Śląskim. Kolejno zajmowałem się chemią organiczną, chemoinformatyką, sieciami neuronowymi, projektowaniem i syntezą leków – inhibitorów integrazy HIV oraz przeciwnowotworowych chelatorów żelaza. Ostatnio dużo uwagi poświęcam nanotechnologii i katalizie oraz magazynowaniu energii. Wszędzie tam spotkałem atrakcyjne problemy. Nauka to także wiele fascynujących ludzi, których poznałem, z którymi spędziłem wiele czasu w Katowicach, lecz także wielokrotnie w Monachium i Erlangen w Niemczech, Paryżu i Nicei we Francji, czy w czasie krótkiego pobytu w Uniwersytecie Stanforda w USA. Poznałem, zrozumiałem i polubiłem ich sposób bycia i kulturę.
Uniwersytet to także dydaktyka. Wiele przyjemności daje kontakt ze studentami i doktorantami, którym staram się przekazywać fascynację nauką. To oni dalej kontynuują badania. Wciąż fascynują mnie książki, teraz prawie wyłącznie popularnonaukowe. Harari opowiadający historię ewolucji człowieka oraz tworzone przez niego fikcje, które pozwalają nam przetrwać, optymistyczny Pinker, czy szukający pułapek myślenia Kahneman. Moje fascynacje to także żona, dzieci i wnuki, z którymi wspaniale się bawię. Lubię sport, jeździłem na nartach, biegałem, teraz więcej pływam, jeżdżę na rowerze i spaceruję. Tak właśnie w biegu wybrałem chemię.