Inauguracja roku akademickiego, Wydział Teologiczny UŚ, 6.10.2021
Za nami trudny rok akademicki, naznaczony pandemią koronawirusa: chorobą, ale i trudnymi konsekwencjami, związanymi z przymusową izolacją. Jaki będzie ten rok, jeszcze nie wiemy. Wiemy jedynie, że jesteśmy bardzo spragnieni normalności. A pod tym pojęciem na pierwszym miejscu znajduje się możliwość kontaktu, zwyczajne zajęcia w salach, rytm życia wspólnoty akademickiej, który karmi się wzajemnym, bezpośrednim spotkaniem. W przyszłości, wspominając czas pandemii, zapewne zapamiętamy sobie i to odczucie, gdy słowo „normalność” awansowało do katalogu cennych pojęć, a tęsknota za tym, co zdawało się tak pospolite, że nieutracalne, stała się tematem wielu naszych rozmów.
Oczywiście, zabierzemy też ze sobą efekty skoku technologicznego, w który wrzuciła nas praca zdalna. Pewna grupa spotkań online, mostów międzynarodowych, zapewne pewne formy studiów – to wszystko ma szansę pozostać z nami na trwałe. Nauczyliśmy się organizować konferencje online, z sukcesem zainicjowaliśmy serię międzynarodowych spotkań tłumaczonych na kilka języków. Jednak przede wszystkim nasza codzienność wśród technologicznych wynalazków zdaje się bardzo wyraźnie podpowiadać, że studia wyższe (zwłaszcza w przestrzeniach humanistyki?) domagają się kontaktu międzyludzkiego. Może nawet będziemy na to wrażliwsi w najbliższym czasie; będziemy bardziej sobie cenić możliwość spotkania.
Trudno porównywać nasze osiągnięcia naukowe i dydaktyczne z dokonaniami z poprzednich lat. Zwykle w tym miejscu wystąpienia dziekana był czas na liczby, statystyki, podsumowania. Myślę, że trzeba to uczynić dzisiaj w inny sposób. Możemy cieszyć się z tego, że sumiennie wykonaliśmy nasze zadania. Musieliśmy się przesiąść na tryb pracy domowej, zgodzić się na wielogodzinne wpatrywanie się w ekrany, a w nich w małe okienka sugerujące istnienie kontaktu między nami. Nie da się opisać skali problemów, z którymi studenci i prowadzący zajęcia byli skonfrontowani. Gdyby to były tylko problemy technologiczne (które same w sobie potrafiły być bolesne)! Nawet nie bolące oczy i kręgosłupy stanowiły największy problem. Najtrudniejsze chyba było zmaganie się z emocjami i stanami ducha, które potwierdzały, jak wrażliwi i krusi potrafimy być. Zatem powtórzę: możemy cieszyć się z tego, że udało się zrealizować na dobrym poziomie zadania wynikające z programu studiów. Szczególnym powodem do dumy może być to, jak wiele wysiłku włożyliśmy we wzajemną pomoc w tym czasie. Wiem, że mogło być lepiej. Głosy krytyczne nie pozwalają mi zapomnieć o błędach. Dlatego też nie zamierzam czynić teraz końcowego bilansu. Chciałbym jedynie powiedzieć, że warto dostrzec starania o wzajemną pomoc, które bardziej nas skonsolidowały, i to mimo fizycznej nieobecności. Za to chcę wam podziękować: za czas poświęcony indywidualnej współpracy i za bardziej rozbudowane formy pomocy studentom i pracownikom. Za solidną pracę dydaktyczną i solidne studiowanie w świecie jakże innym od wszystkiego, co znaliśmy do tej pory.
Nasza praca naukowa została po części tylko uszczuplona. Zasadniczo mogliśmy kontynuować podstawowy jej rytm w naszych rejonach badawczych, polegający na lekturze, dyskusjach, pisaniu. Pojawiły się wyraźne efekty naukometryczne naszych działań: dostosowujemy się do nowych wymogów formalnych w naszych publikacjach, wzrasta liczba publikacji o zasięgu międzynarodowym. Zawdzięczamy to wysiłkowi każdego z pracowników, ale też bez wątpienia zarysowuje się czołówka. Wspomnieć wypada także pomoce organizacyjne dla nauki i dydaktyki w postaci całkiem licznych szkoleń zorganizowanych w minionym roku w ramach naszego Instytutu lub też całego Wydziału.
Statystyk z działalności naukowej dzisiaj nie chcę podawać. Sytuacja jest płynna. Przed nami kolejne korekty w kryteriach ewaluacji nauki. W obliczu takiej systemowej nieprzejrzystości trzeba i warto wrócić do fundamentalnych punktów orientacyjnych: chodzi zawsze o rzetelną pracę naukową i dbałość o jej należyte upowszechnienie. Nie da się tu iść na skróty i nie da się obejść faktu, że ta praca – niewyliczalna godzinami etatowymi – kosztuje najwięcej czasu i wysiłku. Wszystkim pracownikom naukowym bardzo za ten wysiłek dziękuję. I dziękuję też wszystkim osobom wspomagającym w naszym środowisku ten proces.
Rozpoczynamy nowy rok akademicki. Z delikatnie wyrażaną, ale przecież wielką nadzieją, że będzie normalnie – czyli że będziemy się spotykać w budynku wydziału i na terenie całej uczelni. Jest trochę jak po wojnie: są ślady odbudowy i ślady ruin. Wzbogaciliśmy się o pewną ilość przydatnych sprzętów do dydaktyki w naszych salach. Równocześnie na razie musimy poradzić sobie bez wydziałowego baru, który niewątpliwie był nieocenioną przestrzenią studenckiego życia. Mam wielką nadzieję, że przejściowe problemy wywołane naszą nieobecnością w budynku uda się rychło pokonać.
Nie chcę zatrzymywać się jednak przy bazie materialnej. Przed nami rok dużych wyzwań. Od strony organizacyjnej możemy jasno powiedzieć: to będzie rok „kontroli wszystkiego”. Właśnie rozpoczęła się ocena okresowa pracowników. Z nowym rokiem kalendarzowym czeka wszystkie uczelnie ewaluacja działalności naukowej, a na naszym wydziale pojawi się także komisja akredytacyjna, która podda ocenie prowadzone przez nas oba kierunki studiów.
II.
Jednak i przy tym nie chcę się dłużej zatrzymywać. Prawdziwe wyzwania najbliższego czasu mieszczą się bowiem w przestrzeni naszej misji akademickiego ośrodka teologicznego. Pamiętam: nie tylko teolodzy są z nami na wydziale. Ufam jednak, że to co powiem, także obecni nasi fachowcy z dyscyplin pozateologicznych przyjmą (zgodnie z ważną teologiczną zasadą, czyli) per analogiam za swoje.
Pracujemy w przestrzeni universitas scientiarum, wybitnie sprofesjonalizowanej wspólnoty naukowców-specjalistów. Już ten fakt każe nam sięgać najwyżej jak potrafimy w zdobywaniu naukowych kompetencji. Równocześnie racją naszej specjalizacji jest pozostawanie w wierze Kościoła i intelektualna praca dla wspólnoty wiary. A Kościół jest dziś w wielkiej potrzebie. Światowy kryzys wiarygodności o charakterze moralnym wzmacnia tylko kryzys – nie ważę się powiedzieć, że głębszy, ale z pewnością bardziej fundamentalny, powracający falami od kilku wieków – czyli kryzys porozumienia na poziomie języka i pewnej wewnętrznej wrażliwości. Przykład znajdziemy w tracących na znaczeniu tak kluczowych w języku religijnym pojęciach jak „stworzenie”, „zbawienie”, „natura ludzka”. To, że mają one podstawowe znaczenie w przestrzeni religijnej, nie ulega wątpliwości. Ale jak należy je opisywać w obliczu dzisiejszego obrazu świata, współtworzonego przez liczne nauki? I jak je w świecie nauk prezentować? W obliczu takiego kryzysu rośnie potrzeba budowania mostów, czyli składania obrazu świata, w którym możliwość wiary religijnej na nowo odsłania swoją wartość. Trzeba się tym intensywnie zajmować, bo tuż za progiem własnego domu czyha na teologa skrajnie antymodernistyczny duch odcinania się od świata, zadowolony z siebie, a gardzący tymi, którzy nie odkrywają w Kościele ratującej arki Noego.
W fundamentalnym sensie wciąż sprawdza się opis teologii jako ratio fidei: racjonalna refleksja nad wiarą Kościoła i jej treściami; racjonalne jej przedstawienie na forum współczesnego pojmowania rzeczywistości. W środku tej najkrótszej definicji teologii tkwi jednak pewna fascynująca trudność. Nie ma ona charakteru dynamitu, który by rozsadzał szacowną formułę, a raczej przypomina piasek w ostrydze, zmuszający ją do wytwarzania perły. Chodzi o to, że poszukiwanie racjonalnego wykładu wiary wciąż goni za zmieniającą się formułą samej racjonalności. Dziś to już wiemy. Nie ma już bezpiecznego powrotu do idei uniwersalnej racjonalności, żywiącej się harmonijną wizją Stwórcy określającego stworzenie przez pryzmat porządku metafizycznego i moralnego. Dziś musimy dostrzegać różne oblicza racjonalności i próbować je identyfikować, by nie rozminąć się w dyskursie. Nowożytny zwrot epistemologiczny nieutracalnie odebrał nam dziecięcą ufność w pewniki obrazu świata ukształtowanego przez tzw. klasyczną metafizykę. Wygnał z raju, odesłał do świata dorosłych, w którym w znoju i z nieuchronną wolnością poszukuje się okruchów prawdy. Oczywiście, sama nowożytność wcześnie straciła swoją niewinność. Dialektyka oświecenia otwarła drzwi do idei totalnych i totalitarnych, a na końcu zrodziła późne, cierpkie owoce ponowoczesnego rozproszenia i sceptycyzmu. Współczesny gorzki śmiech teologa nad dwuznacznymi rezultatami pracy nowożytnego rozumu, wzywający do powrotu do starych pewników, do scholastycznego pojęcia racjonalności nie zda się jednak dziś na wiele. Dyskurs cierpliwie oddolnie budowanych, choć fragmentarycznych obrazów świata trwa i teolog nie ma wyjścia, jak tylko wsłuchać się w jego rytm i w nawiązaniu do niego budować interpretację wiary Kościoła. Nawet gdy uda mu się zbudować wielkie syntetyczne wizje, nie uniknie debaty. Ba,
będzie jej potrzebował, bo tylko ona pozwoli mu dostrzec, że zaproponowane rozwiązania natrafiają na rezonans, stają się więc zrozumiałe. A czyż ratio fidei nie zakłada właśnie zrozumiałości – i to jak najszerszej? Czy zrozumiałość nie potwierdza się w tym, że może być rozumnie krytykowana – może uczestniczyć w rozumnym dyskursie?
W naszym współczesnym namyśle teologicznym potrzebujemy więc uniwersytetu. I to tego współczesnego. To on daje nam jakieś pojęcie o zrozumieniu świata, który nazywamy stworzeniem, albo, mówiąc po baltazarowsku: sceną dla dramatu między Bogiem a wolnością stworzoną. I nie chodzi pierwotnie o to, byśmy wiele zrozumieli z tego, co nam dzisiejsze nauki mówią, ale o to, byśmy nabierali szacunku dla złożoności otaczającej nas rzeczywistości, a tym samym z wielką cierpliwością dążyli do jej teologicznego opisu.
Chodzi też o to, byśmy cierpliwie kształtowali w sobie pokorę badacza, na miarę wielkich ludzi nauki. Inaczej mówiąc, byśmy porzucali pokusę docierania do celu na skróty, przeskakiwania nad przepaściami historii w imię przyjętej i pilnie strzeżonej prawdy, która nie musi spotkać się ze światem, a jedynie ma z niego wybawić.
Potrzebujemy więc uniwersytetu, by nas odpytywał z wiarygodności naszych nadziei. Bo nadzieja w nas jest. Musimy ją tylko przedstawić.
Prawdopodobnie dopiero wtedy właśnie, oczyszczani w ogniu wymiany myśli i wiedzy, możemy zasłużyć na to, że nasza prezentacja i interpretacja wiary, nasze praktyczne postulaty dla życia wiarą natrafią na zrozumienie i wysłuchanie, jako idee wystarczająco pogłębione.
W takich okolicznościach możemy dać coś cennego Kościołowi, wspólnocie wiary, w jej drodze we współczesnym świecie. Być może uda się na nowo wskazać, że wymienione przeze mnie przykładowo pojęcia „stworzenie”, „zbawienie”, „natura ludzka” niosą w sobie treść wciąż wartą uwagi – więcej: treść wciąż fundamentalnie ważną.
Moja refleksja prowadzi mnie do jeszcze jednego miejsca. Do dziś znów szczególnie cennego pojęcia kultury dialogu. Także do pojęcia uczciwego sporu, niezagrożonego dominacją, a zorientowanego na prawdę. Uniwersytet ma być z natury swej takim miejscem. W tym sensie jest on spadkobiercą najstarszych idei, które powołały go do istnienia. Swobodna – z ducha chrześcijańska – wiara w to, że prawda jest najwyższą wartością, pozwala także dzisiaj na swobodną debatę. Jeśli jest ona zagrożona opresją ideologiczną, trzeba to demaskować. Swobodny i pogłębiony dyskurs, któremu towarzyszy poszanowanie drugiego jest dziś może najważniejszym antidotum na tak dotkliwy klimat agresji. Zobaczmy: ten ostatni wywoływany jest przez apriorycznie wrogie nastawienie, a karmi się często płytką ideą. Mamy na to odpowiedź: spotkanie w duchu szacunku dla drugiego, i dyskurs wypływający na głębię.
Życzę naszej społeczności tego, by w powyższym sensie udawało się jej wrastać w uniwersytet. A z tego wrastania by wyniknęła korzyść dla wspólnoty wiary, która wciąż na nowo rewiduje w sobie pytanie, jak zdać sprawę z nadziei, która w nas jest.